poniedziałek, 8 września 2014

1.IX.2014 Przeprowadzka

1 września staliśmy się oficjalnymi mieszkańcami apartamentu!
Wynajmujemy na razie 1 - bedroom, które na polskie warunki jest mieszkaniem dwupokojowym, całkiem sporym z resztą, z balkonem.
Przeprowadzka wygląda tak, że wcześniej trzeba sobie zarezerwować windę (która dla nas okazała się bez sensu) na konkretny dzień i godzinę. Przed przekazaniem kluczy (w zapieczętowanej kopercie) trzeba podpisać stosik papierków dotyczących zobowiązań, stanu posiadania zwierząt itp. Trwało to mniej więcej 20 minut.
Następnie idzie się z kimś z biura do mieszkania i tam następuje coś w rodzaju odbioru. Trzeba podpisać papier, że mieszkanie jest w stanie gotowości do zamieszkania - tzn. karpet jest wyczyszczony, ściany odmalowane, kuchenka działa, wanna polakierowana, deska klozetowa wymieniona na nową itp.
Fajnie jest wejść do mieszkania, gdzie czuć jeszcze zapach farby...
Mieszkanko rzeczywiście czyste.
Dostaliśmy też koszyczek startowy z drobną chemią gospodarczą do mieszkania - płyn do naczyń, gąbka, rękawice gumowe, rolka papieru toaletowego i plastikowy koszyczek na drobiazgi - miły akcent.
W mieszkaniu wynajmowanym od agencji (zdecydowana większość na rynku wynajmu) zwykle zastaniecie tylko sanitariaty w toalecie + szafki w kuchni + kuchenkę i lodówkę. Są też szafy wnękowe z przesuwanymi drzwiami, z relingiem do powieszenia wieszaków. Cała resztą należy do Was... .

Gdy będziecie szukać mieszkania na wynajem, zwróćcie uwagę na jedną rzecz - światło w sypialni. U nas brak. Zorientowaliśmy się dopiero wieczorem... no jakoś nam nie przyszło do głowy, że może go nie być! Jest jedynie w sypialnianej szafie. No cóż... w końcu to sypialnia... .

Szczerze mówiąc, to dopiero po wyprowadzce z domu mojego taty czujemy, że w Kanadzie mamy zostać już na stałe... tak jakoś bardziej do mnie teraz to dotarło.

Rejestracja, uniform, stres... - Kindergarten START!

Stanęliśmy na samym starcie kanadyjskiej edukacji - pierwszy rok (z dwóch lat) Kindergarten.
O tym temacie trochę już pisałam Tu , ale tym razem będzie bardziej praktycznie i szczegółowo. 

Stało się tak, że jednak musieliśmy zmienić szkołę naszego Syna z powodu przeprowadzki (szkoły mają rejonizację). Placówki przez niemal całe wakacje są zamknięte, więc przeniesienie całej papierkologii musiało poczekać do ostatniego tygodnia wakacji - wtedy jest czas na wszelkie ruchy.

W poniedziałek zadzwoniłam do sekretariatu, wyjaśniłam o co chodzi - w odpowiedzi usłyszałam, że skontaktują się z byłą szkołą w celu przekazania dokumentów, a mnie zapraszają na dopełnienie formalności w jak najszybszym terminie.
Fajnie. 
Jesteśmy całą trójką.
Dokumenty czekają, musieliśmy wypełnić jeszcze trochę dodatkowych (sporo tego jest, pisania wychodzi na ok. 40-50 minut). Są to m.in. formularze danych rodziców/opiekunów dziecka, samego dziecka, tzn. jego warunków rozwojowych, gdzie padają pytania o samodzielność, o ulubione spędzanie czasu, czego nie lubi, warunki zdrowotne, jakie jest nastawienie dziecka do szkoły i tym podobne.
Wypełniliśmy, oddaliśmy i mieliśmy czekać na telefon od wychowawczyni Syna na 15 minutową rozmowę zapoznawczą.
Szkoła (jak chyba wszystkie katolickie) wymaga uniformu. Można to załatwić przez internet, albo tradycyjnie w sklepie. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie. I to było coś... . Miejsce, które obsługuje ruch mundurkowy, jest jedno na kilka miast - nasze było w Okiavile. No cóż. Podyrdaliśmy pociągiem, autobusem i piechotą do tego przybytku. Wchodzimy... ludzi tłum. Szybka orientacja w terenie i tak - najpierw podchodzi się do stanowiska nr.1 gdzie trzeba podać swój nr telefonu (najpierw było trzeba się zarejestrować na stronie internetowej podając dane), uprzejma pani drukuje kartkę z informacjami co mają w ofercie i podaje numerek. I tu następuje godzinna przerwa. Numerków było ponad sto przed nami. Na szczęście szło dość szybko, bo część osób chyba rezygnowała w trakcie. Przyszła i na nas kolej. Kolejna miła pani odebrała od nas kartkę, zaprowadziła do stołu pokazowego i spytała czym jesteśmy zainteresowani. Przyniosła odzież pokazową z magazynu do przymierzenia i tyle. Były przymierzalnie, więc było można sobie posprawdzać co i jak pasuje. Problem w tym, że najmniejszy rozmiar jaki mieli, na naszego szczuplaka był o co najmniej 1,5 raza za duży... ale nie bardzo było co z tym robić - "skurczy się w praniu" jak zapewniła miła pani. Wzięliśmy co było i co chcieliśmy. Do wyboru ogólnie mówiąc było sporo - koszulki na długi/krótki rękaw, dwa rodzaje spodni, 2 rodzaje bluz, dla dziewczynek spódniczki - dało się z tego coś skompletować. Jakość nie najgorsza, spodnie całkiem porządne, dobrze uszyte. Cena za całość nas wyniosła ok. $300 (za ok. 5 x bluzek z krótkim rękawem, 2 x bluzek z długim rękawem, 3 x spodnie, 2 x bluzy).Część miała dojść pocztą, bo nie było w magazynie (jeszcze idą).

Telefon od nauczycielki. Umówiłyśmy się na następny dzień, to był wtorek 2 września.
Wizyta była w sali zajęciowej by dziecko mogło poznać otoczenie. Krótkie zapoznanie z planem dnia i zasadami i w zasadzie tyle.

Jako zajęcia wprowadzające, grupa (ok. 25 osobowa) została podzielona na 2 części. Pierwsza miała zajęcia w czwartek, nasz syn z tej drugiej, miał je w piątek, od 8.30 do 3.

Wygląda to tak, że przyprowadza się dziecko POD budynek, który jest ogrodzony siatką. W pobliżu kręci się zwykle nauczyciel z pomocnikami w oznakowanej wyraźnie kamizelce, który odznacza na liście dziecko i wprowadza je na teren boiska. Rodzic może poczekać na zewnątrz ogrodzenia (jest dość niskie, więc można jeszcze dziecko pogłaskać po głowie). Na dźwięk dzwonka (8.30) dzieci ustawiają się w sznureczku i są wprowadzane do sali zajęciowej. Tam w miarę możliwości same się przebierają i generalnie same się obsługują.
Podobnie wygląda odbieranie dziecka. Jest o konkretnej godzinie (3 p.m.) i nauczyciel widząc rodzica, wyprowadza dziecko z budynku bezpośrednio w ręce mamy/taty/ osoby pisemnie upoważnionej. Na razie tyle wiemy z pierwszego dnia.
Jeśli chodzi o komunikację rodzic - nauczyciel, to służy do tego specjalny kajecik, który jest w wodoodpornej saszetce. Tam są wpisywane wszelkie adnotacje nauczyciela jak i rodzica. Całkiem fajna rzecz jak dla mnie. Stamtąd m.in. dowiedziałam się, że nie wolno dawać dziecku zupełnie niczego co zawiera wszelkie orzechy jak i je same. Bo alergie... . W saszetce (mail bag) znalazłam także kolejne formularze do wypełnienia (m.in. potwierdzenie danych, zgody na użytkowanie przez moje dziecko komputera jak i robienie mu zdjęć).

Baliśmy się tego dnia strasznie. Głównie z powodu tego, że Syn mało co kuma po angielsku... jakoś poszło. było chyba nie najgorzej, bo Syn zapewnił, że w poniedziałek też pójdzie. Całe szczęście.
Zdecydowanie lepiej się poczułam, kiedy dowiedziałam się, że w szkole jest nauczyciel mówiący po polsku - był wzywany przez megafon by wytłumaczyć Synowi dlaczego chcą mu zabrać jego ukochane nerkowce :) - do końca życia już zapamiętam, że dziecku nie wolno dawać niczego co z orzechami :).
Jutro zaczynamy pierwszy cały tydzień nauki!