czwartek, 25 grudnia 2014

Swiatecznie :)






Niech te Swieta przyniosa Wam wiele radosnych chwil i wspomnien na dlugie i wspaniale lata w zdrowiu i szczesciu. Pozdrawiamy.

wtorek, 2 grudnia 2014

Z życia przedszkolaka

Nie było nam dane poznać dokładniej Polskiego systemu przedszkolnego (Syn dwukrotnie został nieprzyjęty), więc skupie się głównie na systemie tutejszym, w Kanadzie.

Otóż, to co najpierw mi wpadło w oko, to to, że rodzic nie wchodzi z dzieckiem do środka budynku przed zajęciami. Dziecko zostawia się przed budynkiem na ogrodzonym siatką terenie. Tam dzieciaki ustawiają się w rządku, czekają na gwizdek i wprowadzenie do przedszkola. Jedynie podczas dużego deszczu dzieciaki były od razu wpuszczane do środka. Odbieranie wygląda podobnie. To w praktyce wygląda tak, że przed bramką zbiera się grupa rodziców, nauczycielki od czasu do czasu wyglądają przez drzwi i widząc rodzica "wydają" właściwe dziecko. 
Dzieci generalnie muszą same się ubrać i rozebrać, ewentualnie z drobną pomocą nauczyciela tudzież swoich kolegów.

Druga sprawa to pobyty na podwórku. Nie ma zmiłuj. Wiatr, śnieg, słońce czy kałuże - dzieciaki są codziennie na świeżym powietrzu. Pierwszego dnia przedszkola dostaliśmy informację, że dziecko ma być przyprowadzane odpowiednio ubrane do pogody, bo spędzają czas także na zewnątrz. 
Co tam robią? Mają do dyspozycji mały plac zabaw, piłki, wózki i trzykołowe rowerki.

Kolejna rzecz, która mi się spodobała, to okresowe wizyty rodzica w przedszkolu. Rodzice dostają z wyprzedzeniem informację, że o godzinie takiej a takiej i w dniu takim, mają się stawić na 45 minut obserwacji. Dziecka i środowiska przedszkolnego. Wygląda to tak, że można zobaczyć jak zachowuje się nasza latorośl w przedszkolu, poznać jego kolegów i koleżanki, zobaczyć czym mogą się bawić, jak przebiega dzień. Na koniec dostaje się kartkę do wypełnienia - co się podobało, co nie, co zmienić, ogólne wrażenia. Bardzo pomocne.

Nieobecności dziecka muszą być zgłoszone do sekretariatu - jest to informacja dla szkoły, że dziecko pozostaje pod opieką rodzica. Jeśli nie ma kontaktu z rodzicem (nie odbiera telefonu), ani z osobą podaną jako "awaryjna", wówczas taka nieobecność jest zgłaszana policji.

Ciekawostką, z którą nie spotkałam się w Polsce to jedzenie. Dzieciaki mają przerwy 3 razy dziennie na posiłki, które przynoszą z domu. Poza tym, ok. 2 razy w tygodniu jest możliwość zamówienia cateringu dla dzieci - do domu dostaje się listę z menu, opłaca się przez internet i tyle. Dostawa do konkretnej klasy i dziecka. Korzystamy. Cena takiego zestawu to ok. $3,5 - $6.

Co robią dzieci w ciągu dnia? Przez większość dnia dzieci robią to, na co mają ochotę. Podczas zajęć robione są różne eksperymenty w mniejszych grupkach przy stolikach - kiedy byłam na obserwacji, był akurat eksperyment z nacią selera i barwnikiem rozpuszczonym w wodzie, w której to ten seler tkwił.
Maluchy zaczynają poznawać też litery i cyfry, mają do dyspozycji komputer (w naszej sali starawy trochę, niestety), tablet, farby i sztalugi, wszelkie kredki i papier, jakieś kamyczki, muszelki i zabawki oczywiście.

W każdy piątek do domu dzieci przynoszą w specjalnej teczce czytankę na dobranoc - zwykle jakis wierszyk okolicznościowy czy edukacyjny.

Ponieważ nasze dzieciatko chodzi do szkoły katolickiej, zwykle raz na dwa tygodnie idą do kościoła - co tam robią, to na razie zostaje tajemnicą, bo nasz tylko kwituje - I don't know (to jedno z pierwszych zdań, jakie wypowiedział po angielsku).


I tak nam minęły 3 miesiące...

wtorek, 11 listopada 2014

Remembrance Day



Źródło: The Canadian Press/Darryl Dyck


Dzień Pamięci.
Tak diametralnie inaczej obchodzone święto w porównaniu do tego z Polski... bez czerwonych dywanów dla celebrytów politycznych, głów Kościoła Katolickiego i wszelkiej maści innych populistów.
Tu - w roli głównej kombatanci wojenni którzy witani są brawami, z szacunkiem. Z pamięcią.
Bez wydźwięku politycznego, za to z przesłaniem pokoju i spokoju.

Pamiętajmy o wojnach, pamiętajmy także o skutkach.



wtorek, 28 października 2014

Krótka wizyta w Toronto

Dwa dni wolnego w pracy gratis :)
Coś było trzeba z tym zrobić, więc stanęło na wizycie w Toronto.
Jako, że my nadal niezmotoryzowani jesteśmy i liczyć musimy na transport publiczny, stanęło na coś, co jest w centrum.
Dojechaliśmy do samego serca Toronto pociągiem podmiejskim (bardzo sobie chwalimy), przeszliśmy długim korytarzem - tunelem i już! Wyszliśmy z dworca i byliśmy tuż u podnóża wierzy CN Tower.





Do odwiedzenia mieliśmy dwa miejsca:
Toronto Railway Museum
Ripleys Aquarium of Canada

Muzeum kolejnictwa znajduje się niemal w całości pod chmurką. Znajdziemy tu kilka lokomotyw, pozostałości torów i "mini - parowiec" którym można się przejechać za drobną opłatą. Do tzw. "Round House" można wejść kupując bilet wstępu i zobaczyć zastawę stołową, sprzęt kolejarski taki jak lampy i olejarki, umundurowanie czy stare fotografie. Ogólnie widać, że muzeum jeszcze jest w trakcie budowy - na razie zrobiło na nas wrażenie chaotycznego i trochę zaniedbanego. Plusem był symulator jazdy pociągiem.
Najważniejsze, że nasz czterolatek był zachwycony :)

Ceny:
Przejazd kolejką: dorośli $3, dzieci $2
Wstęp do muzeum: dorośli $5, dzieci $3








Główną atrakcją było jednak Akwarium.
Kupiliśmy bilety przez internet - całkiem dobrze zrobiliśmy, bo dzięki temu ominęliśmy dość sporą kolejkę. Szczerze mówiąc na początku trochę się obawiałam, czy nas - wczesnych emigrantów na dorobku, na taki wydatek stać. Może i nie bardzo, ale nie żałujemy :). Cena warta zapłaty. Widać ogrom nakładów finansowych jakie to miejsce pochłonęło i nadal potrzebuje na utrzymanie tego wszystkiego. Miejsce fajnie przemyślane - nawet dla dzieciaków którym ryby nie przypadną do gustu zrobiono strefę zabawy nawiązującą do wody - łódź podwodna, zjeżdżalnie, miejsce do zabawy z wodą (tamy, śluzy, statki itp.).

Ceny:
Wstęp w godzinach 9 - 7 p.m.: dorośli: $29,98, dzieci $9,98 (z podatkami za naszą trójkę wyszło ok. $82)
Wstęp w godzinach 7 p.m. - do zamknięcia: dorośli $24.98, dzieci $4,98

Zdjęcia niestety nie najlepszej jakości, bo robione telefonem - może kiedyś dorobimy się aparatu foto na tej emigracji...
















środa, 15 października 2014

Day by day a tu jesień is coming...

O, taka właśnie! Widoczna z naszego 11 piętra, w tle jezioro Ontario.



Cały czas poznajemy Nowy Ląd, wdrażamy się w system i kulturę. Adrenalina opada, mózg zaczyna analizować bardziej krytycznie nowe warunki.
Jesteśmy tu już ponad 4 miesięce, ale to jednak zdecydowanie za wcześnie na stwierdzenie, że to jest to - że tu jest te nasze miejsce na Ziemi. Źle nie jest, idealnie też nie.
Dzień za dniem nam mija, Syn chodzi do Kindergarten, chociaż czasami rano się dziwi, że dziś też musi iść - przecież wczoraj już był... . Piotrek chodzi do swojej szkoły językowej (o której wkrótce), a ja do pracy.
Załatwiliśmy już wszystkie sprawy formalno - papierkowe, więc o tyle dobrze, że jesteśmy już zarejestrowani tam gdzie powinniśmy. Ostatnią rzeczą było znalezienie family doctor, który zaopiekuje się naszym zdrowiem. Jesteśmy już zapisani do konkretnego lekarza, więc nie musimy już się tłumaczyć w Walk - in Clinic, dlaczego jeszcze nie mamy stałego lekarza. A trzeba było.

Teraz zostało już przygotowywanie się do zimy, którą mnie tu notorycznie straszą. Jakby w Polsce jej nie było... .

I na razie tak sobie żyjemy i się stabilizujemy.

poniedziałek, 8 września 2014

1.IX.2014 Przeprowadzka

1 września staliśmy się oficjalnymi mieszkańcami apartamentu!
Wynajmujemy na razie 1 - bedroom, które na polskie warunki jest mieszkaniem dwupokojowym, całkiem sporym z resztą, z balkonem.
Przeprowadzka wygląda tak, że wcześniej trzeba sobie zarezerwować windę (która dla nas okazała się bez sensu) na konkretny dzień i godzinę. Przed przekazaniem kluczy (w zapieczętowanej kopercie) trzeba podpisać stosik papierków dotyczących zobowiązań, stanu posiadania zwierząt itp. Trwało to mniej więcej 20 minut.
Następnie idzie się z kimś z biura do mieszkania i tam następuje coś w rodzaju odbioru. Trzeba podpisać papier, że mieszkanie jest w stanie gotowości do zamieszkania - tzn. karpet jest wyczyszczony, ściany odmalowane, kuchenka działa, wanna polakierowana, deska klozetowa wymieniona na nową itp.
Fajnie jest wejść do mieszkania, gdzie czuć jeszcze zapach farby...
Mieszkanko rzeczywiście czyste.
Dostaliśmy też koszyczek startowy z drobną chemią gospodarczą do mieszkania - płyn do naczyń, gąbka, rękawice gumowe, rolka papieru toaletowego i plastikowy koszyczek na drobiazgi - miły akcent.
W mieszkaniu wynajmowanym od agencji (zdecydowana większość na rynku wynajmu) zwykle zastaniecie tylko sanitariaty w toalecie + szafki w kuchni + kuchenkę i lodówkę. Są też szafy wnękowe z przesuwanymi drzwiami, z relingiem do powieszenia wieszaków. Cała resztą należy do Was... .

Gdy będziecie szukać mieszkania na wynajem, zwróćcie uwagę na jedną rzecz - światło w sypialni. U nas brak. Zorientowaliśmy się dopiero wieczorem... no jakoś nam nie przyszło do głowy, że może go nie być! Jest jedynie w sypialnianej szafie. No cóż... w końcu to sypialnia... .

Szczerze mówiąc, to dopiero po wyprowadzce z domu mojego taty czujemy, że w Kanadzie mamy zostać już na stałe... tak jakoś bardziej do mnie teraz to dotarło.

Rejestracja, uniform, stres... - Kindergarten START!

Stanęliśmy na samym starcie kanadyjskiej edukacji - pierwszy rok (z dwóch lat) Kindergarten.
O tym temacie trochę już pisałam Tu , ale tym razem będzie bardziej praktycznie i szczegółowo. 

Stało się tak, że jednak musieliśmy zmienić szkołę naszego Syna z powodu przeprowadzki (szkoły mają rejonizację). Placówki przez niemal całe wakacje są zamknięte, więc przeniesienie całej papierkologii musiało poczekać do ostatniego tygodnia wakacji - wtedy jest czas na wszelkie ruchy.

W poniedziałek zadzwoniłam do sekretariatu, wyjaśniłam o co chodzi - w odpowiedzi usłyszałam, że skontaktują się z byłą szkołą w celu przekazania dokumentów, a mnie zapraszają na dopełnienie formalności w jak najszybszym terminie.
Fajnie. 
Jesteśmy całą trójką.
Dokumenty czekają, musieliśmy wypełnić jeszcze trochę dodatkowych (sporo tego jest, pisania wychodzi na ok. 40-50 minut). Są to m.in. formularze danych rodziców/opiekunów dziecka, samego dziecka, tzn. jego warunków rozwojowych, gdzie padają pytania o samodzielność, o ulubione spędzanie czasu, czego nie lubi, warunki zdrowotne, jakie jest nastawienie dziecka do szkoły i tym podobne.
Wypełniliśmy, oddaliśmy i mieliśmy czekać na telefon od wychowawczyni Syna na 15 minutową rozmowę zapoznawczą.
Szkoła (jak chyba wszystkie katolickie) wymaga uniformu. Można to załatwić przez internet, albo tradycyjnie w sklepie. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie. I to było coś... . Miejsce, które obsługuje ruch mundurkowy, jest jedno na kilka miast - nasze było w Okiavile. No cóż. Podyrdaliśmy pociągiem, autobusem i piechotą do tego przybytku. Wchodzimy... ludzi tłum. Szybka orientacja w terenie i tak - najpierw podchodzi się do stanowiska nr.1 gdzie trzeba podać swój nr telefonu (najpierw było trzeba się zarejestrować na stronie internetowej podając dane), uprzejma pani drukuje kartkę z informacjami co mają w ofercie i podaje numerek. I tu następuje godzinna przerwa. Numerków było ponad sto przed nami. Na szczęście szło dość szybko, bo część osób chyba rezygnowała w trakcie. Przyszła i na nas kolej. Kolejna miła pani odebrała od nas kartkę, zaprowadziła do stołu pokazowego i spytała czym jesteśmy zainteresowani. Przyniosła odzież pokazową z magazynu do przymierzenia i tyle. Były przymierzalnie, więc było można sobie posprawdzać co i jak pasuje. Problem w tym, że najmniejszy rozmiar jaki mieli, na naszego szczuplaka był o co najmniej 1,5 raza za duży... ale nie bardzo było co z tym robić - "skurczy się w praniu" jak zapewniła miła pani. Wzięliśmy co było i co chcieliśmy. Do wyboru ogólnie mówiąc było sporo - koszulki na długi/krótki rękaw, dwa rodzaje spodni, 2 rodzaje bluz, dla dziewczynek spódniczki - dało się z tego coś skompletować. Jakość nie najgorsza, spodnie całkiem porządne, dobrze uszyte. Cena za całość nas wyniosła ok. $300 (za ok. 5 x bluzek z krótkim rękawem, 2 x bluzek z długim rękawem, 3 x spodnie, 2 x bluzy).Część miała dojść pocztą, bo nie było w magazynie (jeszcze idą).

Telefon od nauczycielki. Umówiłyśmy się na następny dzień, to był wtorek 2 września.
Wizyta była w sali zajęciowej by dziecko mogło poznać otoczenie. Krótkie zapoznanie z planem dnia i zasadami i w zasadzie tyle.

Jako zajęcia wprowadzające, grupa (ok. 25 osobowa) została podzielona na 2 części. Pierwsza miała zajęcia w czwartek, nasz syn z tej drugiej, miał je w piątek, od 8.30 do 3.

Wygląda to tak, że przyprowadza się dziecko POD budynek, który jest ogrodzony siatką. W pobliżu kręci się zwykle nauczyciel z pomocnikami w oznakowanej wyraźnie kamizelce, który odznacza na liście dziecko i wprowadza je na teren boiska. Rodzic może poczekać na zewnątrz ogrodzenia (jest dość niskie, więc można jeszcze dziecko pogłaskać po głowie). Na dźwięk dzwonka (8.30) dzieci ustawiają się w sznureczku i są wprowadzane do sali zajęciowej. Tam w miarę możliwości same się przebierają i generalnie same się obsługują.
Podobnie wygląda odbieranie dziecka. Jest o konkretnej godzinie (3 p.m.) i nauczyciel widząc rodzica, wyprowadza dziecko z budynku bezpośrednio w ręce mamy/taty/ osoby pisemnie upoważnionej. Na razie tyle wiemy z pierwszego dnia.
Jeśli chodzi o komunikację rodzic - nauczyciel, to służy do tego specjalny kajecik, który jest w wodoodpornej saszetce. Tam są wpisywane wszelkie adnotacje nauczyciela jak i rodzica. Całkiem fajna rzecz jak dla mnie. Stamtąd m.in. dowiedziałam się, że nie wolno dawać dziecku zupełnie niczego co zawiera wszelkie orzechy jak i je same. Bo alergie... . W saszetce (mail bag) znalazłam także kolejne formularze do wypełnienia (m.in. potwierdzenie danych, zgody na użytkowanie przez moje dziecko komputera jak i robienie mu zdjęć).

Baliśmy się tego dnia strasznie. Głównie z powodu tego, że Syn mało co kuma po angielsku... jakoś poszło. było chyba nie najgorzej, bo Syn zapewnił, że w poniedziałek też pójdzie. Całe szczęście.
Zdecydowanie lepiej się poczułam, kiedy dowiedziałam się, że w szkole jest nauczyciel mówiący po polsku - był wzywany przez megafon by wytłumaczyć Synowi dlaczego chcą mu zabrać jego ukochane nerkowce :) - do końca życia już zapamiętam, że dziecku nie wolno dawać niczego co z orzechami :).
Jutro zaczynamy pierwszy cały tydzień nauki!

sobota, 30 sierpnia 2014

Koty na emigracji, czyli o opiece weterynaryjnej w Kanadzie

Tajemnicą żadną nie jest, że przytargaliśmy ze sobą 3 koty. Niektórzy pytali, czy w tej Kanadzie to już kotów nie ma, że je z Polski musimy wieźć. No nie. Takich jak nasze, to nigdzie nie ma.
Jak to z inwentarzem bywa, niekiedy zaczyna chorować. Chorować kot zaczął już w Polsce, od około 1,5 roku. Na dzień przed wylotem dowiedzieliśmy się, że łapę całą, pod samo biodro trzeba amputować i kota najlepiej zostawić w Polsce. Burza mózgów = kot jedzie z nami. Wszyscy to wszyscy.
W drugim tygodniu naszej emigracji odwiedziłam najbliższą przychodnię weterynaryjną i umówiłam się na wizytę za kilka dni.
Jesteśmy. Recepcjonistka spisała adres, nr. telefonu, dane o kocie i cel wizyty, zaprowadziła do małego gabineciku gdzie kazała poczekać na lekarza. Przyszła młodziutka pani doktor, przedstawiła się i spytała ponownie o cel wizyty. To jej mówię od początku co i jak, że generalnie to nogę kotu chcieli ucinać, ale nie daliśmy, wręczyłam pani cały plik kocich badań i historii chorób - po polsku niestety, ale pani się tym specjalnie nie przejęła, bo stwierdziła, że na pewno ktoś się znajdzie z językiem polskim kto to przetłumaczy albo wśród jej znajomych, albo znajomych znajomych. Tym lepiej dla nas.
Wetka zdecydowanie odmówiła ucinania łapy bez badań i próby ratowania kota.
Standardowa wizyta u weta wygląda tak: ważenie, badanie palpacyjne całego kota, zaglądanie w oczy i uszy, mierzenie temperatury (po uprzednim spytaniu o moją zgodę na mierzenie pod ogonem), wywiad na temat jedzenia i kuwety.
Wizyt mieliśmy nie wiem ile... po drodze przyplątały się jeszcze jakieś kryształy w moczu (kot nam się przytkał), co wymagało jego pobytu w klinice na obserwacji i zbieraniu moczu do badań.
To co bardzo mi się podobało, to inicjatywa własna lekarza - byłam w stałym kontakcie mailowym i telefonicznym, więc o wszystko mogłam spytać. Dodatkowo lekarka konsultowała wyniki ze swoimi kolegami po fachu z różnych dziedzin, a mnie informowała tylko o poglądach innych, bo wynik biopsji którą kotu robiliśmy nie był jednoznaczny.
Leki jakie Rudolf dostawał były bardzo dokładnie opisane, każda fiolka z naklejką na której było rozpisane dawkowanie i dodatkowe uwagi.
Za każdym razem recepcjonistka kojarzyła mnie z imienia kota, więc nie było tłumaczeń kto ja i po co, bo to wszystko miała w systemie, łącznie z tym, jaką karmę kot powinien jeść.
Ogromnym minusem niestety są ceny...
Jadąc tu, wiedzieliśmy, że wet jest drogi. Nie spodziewaliśmy się, że aż tak.
Standardowa wizyta kota to $75. Wszystko co przy kocie jest robione dodatkowo, jest także dodatkowo płatne. Nie będę pisała ile wyniosło nas całkowite leczenie kota bo do tej pory jeszcze mi ta kwota przez usta/palce nie przechodzi, ale ogólnie pisząc - dużo. Mam nadzieję, że po kuracji antybiotykiem w końcu już wydobrzeje - nie jest jeszcze z łapą do końca idealnie, ale jest zdecydowanie lepiej niż przed przyjazdem do Kanady. Najważniejsze, że łapa uratowana.


Rudolf jeszcze w ochronnym kołnierzu, coby łapy nie rozlizywał

Wniosek taki, że jadąc tu ze zwierzakiem, bądź biorąc pod swoją opiekę już tutaj jakiegoś zwierzaka, trzeba mieć odłożone co najmniej $500 do skarbonki na niespodziewane leczenie. Bez tej kwoty niewiele uda się zrobić, niestety.

niedziela, 27 lipca 2014

Apartment for rent...

Ciężka przeprawa.
Jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami umowy wynajmu apartamentu od września bieżącego roku.
Droga była, powiedzmy, stresująca.
Zacznijmy od początku - czyli, co można wynająć:
- piwnicę, czyli tzw. basement, która to zaadaptowana jest na mieszkanie z tym, że okna zwykle są małe i jak dla mnie niewystarczające. Plus taki, że zwykle są z jakimś wyposażeniem
- domy (wolnostojące, szeregówki, bliźniaki)
- mieszkania w blokach, czyli tzw. apartamenty. Zwykle są to 1,2,3 - bedroom. Przekładając na polskie warunki, np. taki 1-bedroom w Polsce byłby mieszkaniem 2 pokojowym. Wynika to z tego, że tu niejako w standardzie jest pokój dzienny, kuchnia i łazienka, często jeszcze można wydzielić sobie jadalnię.

Zaczęliśmy od przeszukiwania ofert na portalach. Niby ogłoszeń masa, ale jak zawęziliśmy nasze kryteria (cena, zwierzęta, lokalizacja) to zostało tego niewiele... . Od czegoś było trzeba zacząć, więc zadzwoniłam do pierwszego mieszkania, umówiłam się na następny dzień na oglądanie. Jeśli chodzi o bloki, to zwykle takimi sprawami zajmuje się "rental office" - z nimi omawiasz wszystko co cię interesuje.
No więc jestem o umówionej godzinie. Wypełniłam kartkę jako gość (moje dane adresowe, kontaktowe, czego oczekuję, możliwości finansowe) i podreptałam za kobietą. To co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W mieszkaniu syf kompletny. Uwierzcie mi - nie wiem jakiego koloru były blaty w kuchni... . Kobieta która mi pokazywała mieszkanie (zamieszkane jeszcze), ogólnie pisząc, nie wyglądała na zażenowaną. Widać nie pierwszy raz.
Podziękowałam
Oglądałam jeszcze 2. W kolejnym też był bałagan, ale już mniejszy, 3 było przygotowywane do malowania.
Zdecydowaliśmy się na jeszcze jedno, bo żadne nas nie przekonywało. Pojechałam, obejrzałam i to było to!
Aaaaale! Nie tak szybko z tym wynajmem! Nie ma tu tak jak w Polsce, że zgadza się jedna strona, zgadza się druga strona podpisując jakąś tam umowę wydrukowaną z netu i tyle. O nie.
Formalności wyglądają tu tak:
- ID (prawo jazdy tutejsze, paszport)
- SIN
- papier potwierdzający zarobki z pracy, nr. tel. do szefa
- referencje z poprzednich miejsc zamieszkania
- referencje od osób niespokrewnionych z nami (dane kontaktowe do nich)
My, jako że nie mamy jeszcze pracy, musieliśmy przedstawić gwarantora (osoba która mieszka w Kanadzie, pracuje i bierze za nas odpowiedzialność - głównie finansową - musi się także wylegitymować, przedstawić swoje zarobki, podać dane kontaktowe do pracy).
Cała sterta papierów jednym słowem.
Składa się to wszystko i czeka na decyzję. Zwykle dzień/dwa.
Czekaliśmy 3.
I uwaga - te wszystkie numery telefonów które zbierają, nie są tylko po to by zapełnić rubryczki - dzwonią. Wiem na pewno.
Po otrzymaniu decyzji, jedzie się jeszcze raz do biura by podpisać umowę - zwykle na rok.

Kilka uwag:
- zdjęcia dołączane do ogłoszeń zwykle mają się tak do rzeczywistości jak ja do baletu (nijak czyli)
- w blokach też można wynająć basement... (jak ktoś lubi oglądać podeszwy butów spacerujących ludzi to spoko)
- ceny 1 - bedroom w Burlington to ok. 1.100 - 1.300 i wyżej
- parking płatny oddzielnie - ok. 45 $
- na oglądanie mieszkania trzeba umawiać się z 24 h wyprzedzeniem
- w mieszkaniach nie ma pralek/suszarek - dostępne są zwykle na każdym piętrze w oddzielnym wygłuszonym pomieszczeniu
- mieszkanie przed oddaniem kolejnemu wynajmującemu jest odmalowywane i czyszczone
- w blokach zwykle w cenie najmu mamy dostęp do sali ze sprzętem sportowym, często też basenu.

1.IX.2014 zmieniamy adres :)

wtorek, 22 lipca 2014

Zakupy!

Pora na zakupy.
Zaczniemy od spożywczych.
Do wyboru mamy sklepy dyskontowe typu NoFrils (chyba najtańsza sieciówka), przez Food Basic, Fortinos, Fresco, czy sklepy zorientowane na żywność z konkretnego regionu świata (polskie to np. Starski). Żeby zapełnić lodówkę, musimy udać się do tzw. plazy - tam mamy zwykle cały przekrój sklepów i miejsc usługowych. Odpowiedniki osiedlowych sklepików typu Polska Żabka czy sklepik z panią Halinką w zasadzie tu (na razie ograniczam się do Burlington) nie istnieją - szkoda, bo trochę ich brakuje na szybkie zakupy.
Do sklepów najlepiej wybrać się pod koniec tygodnia - sobota/niedziela, bo wtedy jest najwięcej obniżek i wyprzedaży produktów, np. 2 w cenie 1. Opłaca się.
Po wejściu do sklepu miałam wrażenie, że jestem w jakimś raju dla nielubiących gotować, tudzież ludzi zapracowanych. Jest tu ogromny wybór gotowców - od zup w puszkach, sosach w słoikach i gotowym ryżu w woreczku do odgrzania, poprzez mrożonki wszelkie, gotowe pięknie pokrojone owoce w pudełeczkach i takich samych warzywach. Dodatkowo w sklepach z nieco wyższej półki jest ogromny wybór garmażerki - kupić można dosłownie wszystko, z różnych zakątków świata.
Oferta świeżych owoców i warzyw dość spory, nawet w dyskontach - zielone banany, brukiew, smoczy owoc, patisony, papaje, mango w 2 rodzajach, cały zestaw grzybów, ziemniaków też przynajmniej 3-4 rodzaje, dodatkowo bataty i kilka rodzajów sałat czy dyń. Jest w czym wybierać.
Jedyne co mi się tu nie podoba to nabiał i jego ceny. Wybór jogurtów i napojów mlecznych jest spory, ale są one "takie sobie". Większość moich zakupów to niewypały. Jeśli chodzi o sery to ceny są wysokie - przykładowo, za 1 opakowanie (5-6 plasterków), trzeba zapłacić ok. 4 - 5 $. Uważać też trzeba by nie kupić czegoś seropodobnego (z olejami roślinnymi) - nie ma tu tak wyraźnego oznakowania jak w Polsce. Smak też pozostawia jak dla mnie sporo do życzenia. Zwykłej goudy jak na razie nie znalazłam - tu króluje głównie cheddar w kilkunastu odsłonach.
Jeśli chodzi o mięsa - zdecydowanie rządzi tu wołowina. Drób jest w mniejszości.
Pisząc o żywności, nie sposób  pominąć jeszcze jednego aspektu - ilości. Jak dla mnie hurtowe. Śmietana - opakowania pół litrowe, masło - najmniejsze jakie znalazłam - 300 gramowe - zwykle są po pół kilo. To samo z mięsem - całe wielkie tacki kilogramowe albo i więcej. Koperek chciałam kupić. Nie mniej jednak, niż pęczek, który w garść mi się nie zmieścił. Zrezygnowałam.
Jeśli chodzi natomiast o produkty dedykowane wegetarianom, to są, głównie sojowe. Jeszcze nie próbowałam - na razie ciesze się warzywami i owocami. Gotowce mrożone są niestety w zdecydowanej mniejszości - jeśli już są, to głównie kilogramowa lasagne, albo po prostu mieszanka warzyw do odgotowania. Może muszę jeszcze poszukać w innych sklepach. Ach, zapomniałam o pierogach - te są w wersji z ziemniakami i oczywiście... cheddarem! Całkiem smaczne. Często można tez spotkać piktogramy oznaczające jedzenie zdatne dla wegetarian - ułatwia sprawę :)

Ok, to napisałam już, co można kupić i gdzie. Czas na ceny.
Pierwszy tydzień wyszedł nam chyba najdrożej - wiadomo, zaczynaliśmy od kupowania dosłownie wszystkiego - przypraw, oliwy, mąki, makaronów, kasz itp. Każde następne były już mniej kosztowne. Średnio na tydzień koszt naszej spożywki to ok. 160 - 200 $, razem z napojami (woda gaz + soki + napoje gaz). Dodam, że za to żywi się 1 wszystkożerca, 1 wegetarianka (trochę pseudo, bo pozwalam sobie na rybę od czasu do czasu) i 1 wybredny niejadek. Dla porównania, w Pl nasze miesięczne zakupy oscylowały w granicach 1.200 - 1.300 zł. (tu wychodzi ok. 800 - 900 $).

Brakuje mi jedynie porządnego pieczywa. W 95% jest to chleb składający się w 3/4 z powietrza. Dietetycznie przynajmniej...
Widywałam "organic" pieczywo, ale jakoś mnie nie przekonało do kupienia. Ciężka, zbita, brązowa bryła. Kiedyś będzie trzeba się przełamać i kupić. Albo zacząć piec własne.




środa, 25 czerwca 2014

Komunikacja miejska w Burlington

Jako, że jesteśmy ludźmi ciekawymi miejsca gdzie mieszkamy, zaczęliśmy korzystać z komunikacji publicznej.

Najpierw koszta.
Przewidziano 3 sposoby płatności uprawniające do przejazdu autobusem:
1. Kupno biletu bezpośrednio u kierowcy (wrzuca się odliczony bilon/banknot do maszynki liczącej, a ta drukuje Ci papierową wersję biletu). Koszt - 3,25 $.
2. Kupno pakietu 10 biletów w specjalnych punktach sprzedaży (jak na razie, nam udało się zlokalizować dokładnie jeden taki punkt). Koszt - 27 $
3. Wyrobienie imiennej karty Presto. Doładowuje się ją za min. 10 $ i "pika" przy każdym wejściu do autobusu przy kierowcy - wtedy każdorazowo odliczana jest kwota za przejazd - 2,70 $

Najpierw korzystaliśmy z opcji 1, ale przyznam, że to dość upierdliwa strategia, ponieważ trzeba mieć przy sobie odliczoną kwotę - nie wydają reszty.
Postaraliśmy się więc o piękne zielone karty Presto, doładowaliśmy i na razie korzystamy z powodzeniem.

Jest tu jedna ciekawostka. Przy wsiadaniu i opłaceniu (nie ważne którą metodą) biletu, dostaje się tzw. transfer. Jest to takie jakby okienko, które trwa 120 minut - podczas tego czasu można korzystać dowolną ilość razy z autobusu tej samej linii. Przy wejściu okazuje się kierowcy albo wydruk otrzymany po zapłaceniu metodą 1, albo przykłada się kartę do czytnika i tam wówczas wyświetla się czas, który nam został do wykorzystania.

W Burlington przystanki autobusowe są umiejscowione bardzo często - zwykle jest to tylko mała tabliczka zawieszona na słupie z informacją "bus stop" - bez numeru linii i bez rozkładu jazdy. Autobusy zatrzymują się tylko, jeśli ktoś stoi na przystanku, albo pasażer pociągnie za żółtą linkę rozwieszoną wzdłuż ścian bocznych autobusu.

Jeśli chodzi o dzieci, to te do 5 roku życia mogą cieszyć się darmową komunikacją. Starsze niestety płacą.

Bardzo pozytywnie mnie nastroiła postawa kierowcy autobusu podczas naszej pierwszej wyprawy.
Otóż na przystanku czekał mężczyzna na wózku inwalidzkim razem z opiekunem. Autobus się zatrzymał, kierowca wysunął automatyczną platformę podjazdową, by wózek mógł wjechać, po czym wstał, złożył siedzenia by powstało miejsce dla niepełnosprawnych, samodzielnie przypiął pasami nowego pasażera, upewnił się, że jest wszystko ok, i dopiero wtedy ruszył.
HA! Niech no sobie przypomnę sytuację z Warszawy, kiedy nieraz było trzeba upominać kierowcę o to by łaskawie obniżył autobus!
Jeździmy autobusami z naszym czterolatkiem - kierowcy zwykle czekają aż ten zajmie miejsce i dopiero wtedy ruszają - też bardzo pomocne.

I na koniec scenka sytuacyjna:
Dzień mieliśmy zaplanowany tak, by najpierw zapisać Młodego do szkoły, a później tym samym autobusem mieliśmy jechać dalej do naszego banku - plan był taki, by zmieścić się w wyżej wspomnianym transferze.
W szkole przedłużyło nam się sporo (dlaczego, to opiszę w oddzielnej notce), a że autobusy jeżdżą rzadko, to nie wyrobiliśmy się na następny - do autobusu wsiedliśmy 3 minuty po terminie. W ręku trzymałam przygotowany banknot 10 $ (no właśnie, nie mieliśmy drobniej) i transfery z poprzedniego autobusu, bo miałam jedno pytanie. Pokazuje kierowcy i zaczynam pytać o to co miałam, on mi na to, że są 3 minuty po czasie, na co ja, że wiem i że chcę kupić następne bilety. Kierowca wziął ode mnie te transfery, zgniótł , wyrzucił do kosza i powiedział "today is your lucky day!"

środa, 18 czerwca 2014

Pierwszy tydzień

Jednym z pierwszych zakupów w Kanadzie powinien być telefon - dokładniej numer. Chcą go wszędzie i jest to nie do przeskoczenia.

O ile nie dostaliśmy numeru SIN na lotnisku, to jest to jedna z pierwszych rzeczy do zrobienia. Do wyrobienia potrzebowałam (jako obywatel Kanady) dokumentu potwierdzającego obywatelstwo (citizenship) i aktu małżeństwa. SIN wyrabia się także dziecku - syn potrzebował tylko potwierdzenia obywatelstwa. Mąż SIN dostał od razu na lotnisku, więc to było z głowy. Za każdym razem zaznaczano nam, że jest to numer poufny, mamy nikomu go nie udostępniać i nie nosić w portfelu tylko nauczyć się go na pamięć.

By jakoś funkcjonować, przydatne jest także konto bankowe - te założyliśmy w Scotiabank. Do wyrobienia tego konta potrzebne były nasze numery SIN, status w Kanadzie i dokumenty ze zdjęciem. Karty debetowe dostaliśmy od razu - aktywowane zostały w banku, na miejscu tego samego dnia. Wybraliśmy konto dla nowo przybyłych - plus z tego taki, że przed chwilą pocztą przyszła do mnie koperta z 2 kartami prezentowymi, każda o wartości 50 $ - jedna do Canadian Tire, druga do Mark's.

Kolejną rzeczą jakiej potrzebowaliśmy, to prywatne ubezpieczenie do czasu uaktywnienia OHIP. Wykupiliśmy je w Polskim biurze, na 90 dni - wyszło za dwie dorosłe osoby + dziecko, nieco ponad 300$. Trzeba przełknąć.

Jeśli chodzi o tutejsze ubezpieczenie OHIP, to do jego wyrobienia potrzeba potwierdzenie adresu zamieszkania, czyli np. miesięczny raport z banku, umowa wynajmu, prawo jazdy itp - na razie nic z tego nie mamy, więc musimy cierpliwie poczekać na jakiś dokument (umowa z bankiem się nie kwalifikuje).

O czym warto pamiętać:
-Trzeba zwracać uwagę na końcówki nazwiska, zwłaszcza jeśli różni się ono od nazwiska męża sfeminizowaną końcówką, jak moje - trzeba wtedy się tłumaczyć z różnicy.
- Ludzie są jak najbardziej pomocni - trzeba tylko zaznaczyć, że potrzebujemy pomocy, a nie liczyć na to, że ktoś się domyśli
- Ceny są podawane bez podatku - jeśli chodzi o zakupy spożywcze, to nie są to jakieś wielkie różnice, ale gdy kupowaliśmy laptopa, to różnica między ceną netto a brutto była już spora.

niedziela, 15 czerwca 2014

Już po drugiej stronie oceanu

Dolecieliśmy. 10.VI.2014 r. godz. 7 p.m.

Dotargaliśmy na lotniskoOkęcie ok. 100 kilo bagażu, 3 transportery z kotami, 1 dziecko i siebie samych




Dużo tego było... .
Na szczęście mieliśmy (jakimś cudem niejasnej promocji) klasę Premium Economy, więc przysługiwało nam 2 x 23 kg bagażu na głowę, plus 2 x bagaż podręczny.

Odprawialiśmy się przy stanowisku dla Biznesu - nadaliśmy nasze bagaże, koty zostały ometkowane i sprawdzone pod kątem humanitarnych warunków przewozu (w sensie, czy transportery odpowiednie do wielkości kota).
Zwierzaki trzeba nadawać w miejscu niestandardowego bagażu - dzwoni się dzwoneczkiem, wówczas całkowicie wyluzowany pan otwiera pancerne drzwi i zaprasza do środka. Tam futrzaki trzeba kolejno wydobyć z transporterów by te mogły być prześwietlone - transportery, nie koty oczywiście. I tyle. Tu pozostaje już życzyć spokojnego lotu.

Odciążeni od inwentarza i dobytku poszliśmy do miejsca gdzie mnie wymacano za wszystkie czasy (pani z ochrony była wyjątkowo nieustępliwa - kazała nawet kotu zdejmować bandaż z nogi).

Przedarliśmy się przez wszystkie kolejne punkty i wsiedliśmy do samolotu.
Powiem szczerze, że klasa Premium Economy w Dreamlinerach jest całkiem całkiem.
Nie popisali się jedynie z posiłkiem wegetariańskim - nie wiem dlaczego, ale posiłek wegetariański jest równocześnie wegański - w praktyce wygląda to tak, że jest to jedna kupka surowych, pociętych w paski warzyw i sałata. Dużo sałaty.

Po niemal 9 godzinach wylądowaliśmy.
Skierowano nas do części dla imigrantów - tam całkiem miły pan poprosił nas o dokumenty - posprawdzał, zadał kilka podstawowych pytań i skierował dalej. Dostaliśmy formularz dla Piotrka do wypełnienia OHIP, całą torbę poradników, folderów i innych powitalnych materiałów i numer SIN.




Stamtąd poszliśmy odebrać nasze bagaże i koty - jedno i drugie było całe i kompletne.
Z dobytkiem musieliśmy jeszcze przejść odprawę celną. Pan poprosił o postawienie kotów na taśmie, powypełniał papierki, poprosił o opłatę za koty w wysokości 45,20$, spytał co cennego przywozi do Kanady mój mąż jako imigrant i w końcu nas wypuścili.
Formalności zajęły nam ok. 1,5 godziny. Wszystko poszło w miarę sprawnie. Trzeba pamiętać jedynie o tym, by mieć uporządkowane papiery i wiedzieć który jak się nazywa. I uśmiechnięta głowa do góry :)


P.S. Chcielibyśmy bardzo, ale to bardzo podziękować wszystkim tym, którzy nas wspierali w przeprawie na drugą stronę globu - czy to fizyczną pomocą czy duchowym wsparciem. I jedno i drugie było i jest dla nas bardzo cenne. Dziękujemy.





piątek, 9 maja 2014

30 dni do wylotu

Dziwny czas...
Taka tymczasowość.

Zakupy - obliczanie, czy zdążymy zużyć, czy będzie jeszcze trzeba dokupować np. kocią karmę, tabletki do zmywarki, tudzież proszek do prania (ten ostatni chyba jednak będzie trzeba).
Lista rzeczy do zrobienia z dnia na dzień zmienia swój kształt - zwykle coś jeszcze dochodzi.

Taki rozkrok mentalno - kontynentalny. Ciałem jeszcze w Polsce, a myślami już w Kanadzie.

Oj. 


piątek, 25 kwietnia 2014

Zakupy online na walmart.ca

Za nami pierwsze kanadyjskie zakupy. Na razie online, ale zawsze.
Zakupy były efektem poszukiwania największej dostępnej kociej kuwety... (bo koty, co prawda, mają paszporty, ale bardziej je uszczęśliwi nasz nowy nabytek) i udało się:

źródło: walmart.ca

Przy okazji kupiliśmy kilka innych drobiazgów:
źródło: walmart.ca
źródło: walmart.ca

Ale najważniejsze jest to, że:
1. wysyłka gratis (oczywiście na adres kanadyjski)
2. ceny porównywalne z polskimi
3. bezproblemowy zakup polską kredytówką MasterCard
4. świetny kurs wymiany, lepszy od kantorowego

Także polecam, chociażby z uwagi na oszczędność czasu.

Aha, i jeszcze jedno, ceny w sklepie (jak chyba w każdym  kanadyjskim sklepie) są cenami netto. Dopiero po podliczeniu wszystkich zakupów dowiadujemy się, ile tak naprawdę zapłacimy. :)

źródło: walmart.ca




05.05.2014 - Uwaga, zamówienie zostało odrzucone - powód: płatność kartą spoza Kanady. 
Pozostaje nam zrobienie zakupów osobiście...

Kocie paszporty





źródło: www.gabinettajka.pl/nowa-strona/



Przyszedł czas na wyrobienie naszemu inwentarzowi paszportów.
Spakowaliśmy trzy futra do transporterów i hajda do weterynarza.

Wyrabiając paszport, trzeba kota zaczipować - obowiązkowo. Kot do paszportu czip musi mieć i koniec. Warto się w tym temacie zorientować, ponieważ miasta mają niekiedy zrywy dobroduszności i organizują darmowe czipowania kotów i psów - Warszawa od kilku dni taki program właśnie wdraża. "Standardowo" zaczipowanie jednego zwierzaka kosztuje ok. 100zł. Czysta oszczędność.

Dodatkowo koty zaliczyły jeszcze szczepienie przeciwko wściekliźnie - także obowiązkowo, o ile nie miało to miejsca wcześniej. 

Podsumowując koszty:
 3 x 51zł = 153zł (sam koszt paszportu)
 3 x 36zł = 108zł (szczepienie)
 3 x 0zł = 0zł (czip) 

Co daje nam 261zł.

Czeka nas jeszcze wizyta u Powiatowego Weterynarza, tuż przed odlotem, celem potwierdzenia, że koty zdrowe i zdatne do transportu.


piątek, 11 kwietnia 2014

Uczmy się na błędach (najlepiej innych)

Gdyby komukolwiek przyszło do głowy wysyłanie pocztą dokumentów takich jak certyfikat obywatelstwa, dokumenty personalne i inne takie to NIE robimy czegoś takiego.

Dlaczego?

Otóż.
Składaliśmy dla Młodego dokumenty o potwierdzenie obywatelstwa kanadyjskiego w ambasadzie Kanady w Polsce. Powiedziano nam, że cały proces może potrwać do roku. Długo. Byliśmy wtedy jeszcze w trakcie procesu o sponsorstwo - spodziewaliśmy się, że nasza część pójdzie szybciej niż Młodego, więc poprosiliśmy, by ów certyfikat poszedł od razu na adres pod którym będziemy mieszkać w Kanadzie (aktualnie mieszka tam mój ojciec) - chcieliśmy uniknąć sytuacji, gdzie certyfikat będzie w PL a my w CA. Okazało się, że dokumenty zostały wydane dość szybko - po ok. 6 miesiącach i od razu zostały wysłane na adres kanadyjski. Super.
Uznaliśmy, że spokojnie zdążymy wyrobić paszport CA, tak by Młody mógł przekroczyć granicę jak należy. Więc dziadek pomaszerował z certyfikatem na Canadian Post (wcześniej jeszcze pomachał mi nim na skajpie i zrobił ksero), zapakował w teczkę co by się nie pogniotło, wsadził w solidną kopertę, zaadresował, poprosił na poczcie o nadanie listem poleconym i z potwierdzeniem odbioru, zapłacił ponad 40$ no i poszło! Poszło 8 grudnia 2013.
I tyle go widziano.
Do dziś słuch o nim zaginął...
Składaliśmy reklamację - skutek taki, że wysyłający dostał zwrot kosztów wysyłki.

W czym problem?
A w tym, że musieliśmy składać dokumenty jeszcze raz... dokładnie musieliśmy powtórzyć calutki proces od początku, ponieważ nie wydają duplikatów.

Co się mogło z dokumentem stać? Chodzą różne słuchy...
Według strony Canadian Post na której można śledzić losy listów, przesyłka utknęła pomiędzy kontynentami.

Złożyłam więc drugi raz te same papiery, zapłaciłam 75$.
Na szczęście ponowny proces o potwierdzenie obywatelstwa okazał się formalnością, bo 20 marca została wydana pozytywna decyzja - wczoraj dokument dotarł z Kanady do ambasady w Warszawie, więc tym razem, odbiorę go osobiście do rąk własnych i nie pozwolę go nikomu nigdzie wysyłać.


Więc jeszcze raz, ku pamięci - NIE wysyłamy żadnych dokumentów pocztą!


P.S. Dla ciekawych, co się hipotetycznie z dokumentem mogło stać - w wiadomościach prywatnych :)










niedziela, 2 marca 2014

Sto dni do godziny "0"

Do wyjazdu coraz bliżej.
Dokładnie 100 dni.

Podsumowując nasze przygotowania, to jest w miarę ok.
Czyli:
- mieszkanie, sprzedane już rok temu niemal
- auto zmieniło właściciela kilka dni temu
- bilety lotnicze kupione
- Syn do Kindergarten zapisany
- kocie transportery kupione, koty się oswajają
- dokumenty mamy przetłumaczone w większości
- wypowiedzenie w pracy złożone
- zbędne drobiazgi użytku domowego posprzedawane/rozdane


Lista rzeczy do zrobienia:
- ogarnąć kocie sprawy - chip, szczepienia na wściekliznę, wyrobić paszporty
- zaświadczenie o posiadaniu prawa jazdy z wydziału komunikacji
- zabranie kart zdrowia i oryginału karty szczepień z ośrodka zdrowia
- rozwiązać umowę internetową
- odwiedzić dentystę

Czekamy cierpliwie i oswajamy Syna z nowym językiem. Na szczęście chętnie słucha angielskich piosenek czy bajek. Ha! Nawet sam nauczył się liczyć do 3!

wtorek, 25 lutego 2014

Kindergarten in Ontario

Ha!
Zapisaliśmy Syna do Kindergarten (odpowiednik naszego przedszkola) w Burlington 3 mailami... no dobra, dokładnie to 4.
Pierwszego wysłałam do losowo wybranej placówki z wyjaśnieniem sytuacji. Miła pani odpisała jeszcze tego samego dnia, że ta placówka z którą teraz się kontaktuje nie jest naszą rejonową (w mailu napisałam adres pod jakim będziemy mieszkać), i pozwala sobie przesłać naszą wiadomość do właściwego miejsca.
Następnego dnia dostałam odpowiedź z już właściwej placówki, że nie ma problemu z zapisaniem, że owszem, mają rekrutacje teraz, ale jak zapiszę dziecko w czerwcu to też nie będzie problemu. Wolałam jednak zapisać Syna teraz. Zdecydowanie. Biorąc pod uwagę to, że w Polsce nie dostał się dwukrotnie, wolałabym mieć to już za sobą.

W mailu Pani Sekretarka podała mi listę dokumentów których potrzebowała:
- akt urodzenia
- akt chrztu (wybraliśmy placówkę katolicką, stąd taki dokument)
- karta szczepień
- dokument z potwierdzeniem adresu pod którym będziemy mieszkać
Dzieci emigrantów, którzy emigrują z Polski z jakichś programów, potrzebują jeszcze okazania dokumentu ukazującego na jakiej podstawie znalazły się w Kanadzie - my nie musieliśmy tego robić, bo Syn ma obywatelstwo Kanadyjskie.

Przetłumaczyłam co trzeba, zeskanowałam i wysłałam.
Kilka dni później otrzymałam informację, że zapisany, zapraszają tylko w czerwcu by potwierdzić zgodność z oryginałami dokumentów. I tyle...

Należy pamiętać, że w Ontario rekrutacja do szkół jest organizowana już na początku roku kalendarzowego, ale jak widać, szkoły rejonowe (tak, w Ontario jest rejonizacja jeśli chodzi o szkolnictwo) nie robią problemów, jeśli dziecko będzie zapisywane nieco później.

Do Kindergarten przyjmowane są dzieci 4 letnie - tak jest w Ontario, ale z tego co wyczytałam, to każda prowincja ma swoje ustalenia w tym zakresie, więc trzeba czytać.

Jeśli chodzi o rodzaje szkół, to jest podział na publiczne i katolickie.
Publiczne charakteryzują się tym, że są całkowicie laickie, więc nie ma tam zajęć z jakiejkolwiek religii, na ścianach nie ma żadnych krucyfiksów, półksiężyców, sześcioramiennych gwiazd, tudzież innych symboli.
Katolickie placówki są prowadzone przez świeckich nauczycieli, zwykle jest jedna godzina religii w tygodniu i z tego co pamiętam jeszcze z mojej szkoły w Toronto, na początku dnia odmawiało się jakąś krótką modlitwę. Dodatkowo jest prowadzone przygotowanie dzieci do I Komunii Świętej.

My zdecydowaliśmy się posłać Syna do szkoły katolickiej ze względu na poziom nauczania - zwykle jest nieco wyższy niż w publicznych. Obowiązuje także nieco większa dyscyplina - przynajmniej tak mówią...

Takie to łatwe, że aż wierzyć się nie chce.
W Polsce najpierw rekrutacja, cała długa lista grup uprzywilejowanych, co miasto to inaczej, później miesiąc czekania na wyniki i w naszym przypadku stres, bo się nie dostał. No cóż, z "samotnymi" nie mieliśmy żadnych szans... . Ale. Było minęło. Na szczęście to już za nami.







poniedziałek, 13 stycznia 2014

Bilety!

Kilka dni temu kupiliśmy bilety do Toronto - jedna rzecz mniej do zrobienia.

Trochę przez przypadek dostało nam się Premium Economy - chyba akurat mają jakąś promocję, bo wyszło na to, że w tej klasie "pośredniej" bilety były najtańsze a jest kilka fajnych bonusów - m.in to, że możemy wziąć 2x 23 kg bagażu na głowę, a nie jak w klasie niżej, tylko po jednej sztuce. Dodatkowo z tytułu tejże klasy możemy odprawić się w okienku dla biznesu, przysługuje nam pierwszeństwo przy wejściu i wyjściu z samolotu i co dość ważne przy tak długiej podróży - wygodniejsze fotele w dość kameralnym towarzystwie :)



Z nami lecą oczywiście nasze koty. Jeden będzie z nami na pokładzie, dwa pozostałe pod - w luku bagażowym. Niestety podczas lotu na pokładzie może być tylko jeden zwierzak - szkoda, bo wolałabym je mieć jednak przy sobie.
Koszt przelotu kotów przedstawia się tak:
2x 200$ (pod pokładem) + 1x 100$ (na pokładzie) = 500$.
Dodatkowo jeszcze zażyczyli sobie opłaty za wystawienie dokumentów przewozowych - 30$ (15$+15$). Normalnie byłoby 45, ale te dwa koty pod pokładem, będą leciały na jednym dokumencie).
Musimy jeszcze kupić transportery - i tu jest dłuższa historia... ale o tym, może napiszę oddzielny post, by ktoś mógł skorzystać z informacji.
Ważna rzecz! Jeśli ktoś chce lecieć ze zwierzakiem, to musi bilety najpierw zarezerwować telefonicznie albo osobiście w biurze sprzedaży. W ciągu 3 godzin LOT sprawdza, czy w danym dniu nie ma żadnego zwierza na pokładzie - jeśli nie, wówczas można już bilety kupić. Niestety kupowanie biletów przez telefon wychodzi trochę drożej (dodatkowo jeszcze ściągnęli mi opłatę 75 zł za użycie karty kredytowej - po 25 zł za osobę), ale nie ma innego wyjścia.

Teraz czeka nas kupowanie kocich transporterów i uświadamianie kotów, że są fajne :)