poniedziałek, 8 września 2014

Rejestracja, uniform, stres... - Kindergarten START!

Stanęliśmy na samym starcie kanadyjskiej edukacji - pierwszy rok (z dwóch lat) Kindergarten.
O tym temacie trochę już pisałam Tu , ale tym razem będzie bardziej praktycznie i szczegółowo. 

Stało się tak, że jednak musieliśmy zmienić szkołę naszego Syna z powodu przeprowadzki (szkoły mają rejonizację). Placówki przez niemal całe wakacje są zamknięte, więc przeniesienie całej papierkologii musiało poczekać do ostatniego tygodnia wakacji - wtedy jest czas na wszelkie ruchy.

W poniedziałek zadzwoniłam do sekretariatu, wyjaśniłam o co chodzi - w odpowiedzi usłyszałam, że skontaktują się z byłą szkołą w celu przekazania dokumentów, a mnie zapraszają na dopełnienie formalności w jak najszybszym terminie.
Fajnie. 
Jesteśmy całą trójką.
Dokumenty czekają, musieliśmy wypełnić jeszcze trochę dodatkowych (sporo tego jest, pisania wychodzi na ok. 40-50 minut). Są to m.in. formularze danych rodziców/opiekunów dziecka, samego dziecka, tzn. jego warunków rozwojowych, gdzie padają pytania o samodzielność, o ulubione spędzanie czasu, czego nie lubi, warunki zdrowotne, jakie jest nastawienie dziecka do szkoły i tym podobne.
Wypełniliśmy, oddaliśmy i mieliśmy czekać na telefon od wychowawczyni Syna na 15 minutową rozmowę zapoznawczą.
Szkoła (jak chyba wszystkie katolickie) wymaga uniformu. Można to załatwić przez internet, albo tradycyjnie w sklepie. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie. I to było coś... . Miejsce, które obsługuje ruch mundurkowy, jest jedno na kilka miast - nasze było w Okiavile. No cóż. Podyrdaliśmy pociągiem, autobusem i piechotą do tego przybytku. Wchodzimy... ludzi tłum. Szybka orientacja w terenie i tak - najpierw podchodzi się do stanowiska nr.1 gdzie trzeba podać swój nr telefonu (najpierw było trzeba się zarejestrować na stronie internetowej podając dane), uprzejma pani drukuje kartkę z informacjami co mają w ofercie i podaje numerek. I tu następuje godzinna przerwa. Numerków było ponad sto przed nami. Na szczęście szło dość szybko, bo część osób chyba rezygnowała w trakcie. Przyszła i na nas kolej. Kolejna miła pani odebrała od nas kartkę, zaprowadziła do stołu pokazowego i spytała czym jesteśmy zainteresowani. Przyniosła odzież pokazową z magazynu do przymierzenia i tyle. Były przymierzalnie, więc było można sobie posprawdzać co i jak pasuje. Problem w tym, że najmniejszy rozmiar jaki mieli, na naszego szczuplaka był o co najmniej 1,5 raza za duży... ale nie bardzo było co z tym robić - "skurczy się w praniu" jak zapewniła miła pani. Wzięliśmy co było i co chcieliśmy. Do wyboru ogólnie mówiąc było sporo - koszulki na długi/krótki rękaw, dwa rodzaje spodni, 2 rodzaje bluz, dla dziewczynek spódniczki - dało się z tego coś skompletować. Jakość nie najgorsza, spodnie całkiem porządne, dobrze uszyte. Cena za całość nas wyniosła ok. $300 (za ok. 5 x bluzek z krótkim rękawem, 2 x bluzek z długim rękawem, 3 x spodnie, 2 x bluzy).Część miała dojść pocztą, bo nie było w magazynie (jeszcze idą).

Telefon od nauczycielki. Umówiłyśmy się na następny dzień, to był wtorek 2 września.
Wizyta była w sali zajęciowej by dziecko mogło poznać otoczenie. Krótkie zapoznanie z planem dnia i zasadami i w zasadzie tyle.

Jako zajęcia wprowadzające, grupa (ok. 25 osobowa) została podzielona na 2 części. Pierwsza miała zajęcia w czwartek, nasz syn z tej drugiej, miał je w piątek, od 8.30 do 3.

Wygląda to tak, że przyprowadza się dziecko POD budynek, który jest ogrodzony siatką. W pobliżu kręci się zwykle nauczyciel z pomocnikami w oznakowanej wyraźnie kamizelce, który odznacza na liście dziecko i wprowadza je na teren boiska. Rodzic może poczekać na zewnątrz ogrodzenia (jest dość niskie, więc można jeszcze dziecko pogłaskać po głowie). Na dźwięk dzwonka (8.30) dzieci ustawiają się w sznureczku i są wprowadzane do sali zajęciowej. Tam w miarę możliwości same się przebierają i generalnie same się obsługują.
Podobnie wygląda odbieranie dziecka. Jest o konkretnej godzinie (3 p.m.) i nauczyciel widząc rodzica, wyprowadza dziecko z budynku bezpośrednio w ręce mamy/taty/ osoby pisemnie upoważnionej. Na razie tyle wiemy z pierwszego dnia.
Jeśli chodzi o komunikację rodzic - nauczyciel, to służy do tego specjalny kajecik, który jest w wodoodpornej saszetce. Tam są wpisywane wszelkie adnotacje nauczyciela jak i rodzica. Całkiem fajna rzecz jak dla mnie. Stamtąd m.in. dowiedziałam się, że nie wolno dawać dziecku zupełnie niczego co zawiera wszelkie orzechy jak i je same. Bo alergie... . W saszetce (mail bag) znalazłam także kolejne formularze do wypełnienia (m.in. potwierdzenie danych, zgody na użytkowanie przez moje dziecko komputera jak i robienie mu zdjęć).

Baliśmy się tego dnia strasznie. Głównie z powodu tego, że Syn mało co kuma po angielsku... jakoś poszło. było chyba nie najgorzej, bo Syn zapewnił, że w poniedziałek też pójdzie. Całe szczęście.
Zdecydowanie lepiej się poczułam, kiedy dowiedziałam się, że w szkole jest nauczyciel mówiący po polsku - był wzywany przez megafon by wytłumaczyć Synowi dlaczego chcą mu zabrać jego ukochane nerkowce :) - do końca życia już zapamiętam, że dziecku nie wolno dawać niczego co z orzechami :).
Jutro zaczynamy pierwszy cały tydzień nauki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz